2014 Akademia Orłów



Pięć lat po odejściu Dominiki, składając jak puzzle fragmenty opowieści, wspomnień, zdjęć i filmów, próbowałam poznać ją i zrozumieć. Jest bardzo ważną postacią w rodzinie Orłów - Woźniakowskich. Gdy składałam myśli w słowa, które miały znaleźć się w trzecim zdaniu, zorientowałam się, że drugie zdanie rozpoczęłam bez zastanowienia od słowa "jest", choć przecież Dominika zmarła. "I tak ma być" - uśmiechnęłam się do liter. Poprawki nie będzie, bo jestem pewna, że to nie była pomyłka. Dominika jest.

Może tam, w lepszym świecie zdarza się czasem tak, że jakiś anioł pragnie z ciekawości przeżyć ludzkie życie. Może Bóg pozwala mu wówczas na chwilę zapomnieć kim jest, aby mógł urodzić się i umrzeć jako człowiek... Może wtedy właśnie wśród ludzi pojawiają się niezwykłości, takie jak żona Jana a mama Huberta, Piotra i Iwa?




Urodziła się w lipcu 1963 roku. Jan - w maju 1959. Jesienią 1990 wzięli ślub. Później było pięknie. Rok po ślubie urodził się Hubert, dwa lata po Hubercie - Piotr. Wciąż było pięknie. W 2002 pojawiła się niespodzianka: niepełnosprawny Iwo. Tę niespodziankę zwiastowała zaprzyjaźniona z Janem i Dominiką zakonnica - Genowefa.

Bardzo chciałam ją zobaczyć przed narodzinami Iwa. Oczekiwałam czegoś w rodzaju błogosławieństwa dla dziecka, które wkrótce pojawi się na świecie. Gdy zostałyśmy sam na sam, na pożegnanie powiedziała: "Dominiczko, cokolwiek się stanie, przyjmij to jak prezent od Boga". Powtórzyła te słowa dwukrotnie. Zastanawiałam się wtedy: co to miałoby oznaczać? Przecież wszystko jest w porządku. Badania wskazują, że dziecko jest zdrowe, ja świetnie się czuję. - opowiadała Dominika kilka lat później.

Wszyscy byliśmy szczęśliwi. Ja i Dominika, że rodzi się kolejne dziecko, chłopcy, że będą mieli brata. Modlili się codziennie, żeby był zdrowy. Iwo urodził się i. cisza. Czekamy, czekamy i ciągle ta piekielna cisza. Doktorzy w skupieniu coś przy nim majstrują na stole, widzę tylko ich plecy. Potem intubowanie, drgawki, słabe oznaki życia. Dominika do pokoju, ja z nią. Za chwilę przywożą Iwa w inkubatorze, ale znowu coś się pogarsza, więc go wywożą, szukają szpitala z miejscem na OIOMie (rodził się w prywatnej klinice). Dominika w nocy zostaje sama, ja z Piotrem, który czekał obok w pokoju, jedziemy do domu. Świtkiem pędzę do szpitala, gdzie mówią mi same złe rzeczy: sytuacja raczej beznadziejna, małe szanse, że Iwo z tego wyjdzie, a jeżeli wyjdzie, to życie spędzi w łóżku, bez kontaktu ze światem. Radzą, by liczyć się ze śmiercią, mimo tego, że syn podłączony do rozmaitych instrumentów, które wypełniają całą ścianę za nim - wspomina Jan.

Iwo rozpoczął życie od śpiączki. Tematem pierwszej lekcji, jaką dał rodzicom i braciom, była cierpliwość i pokora.

Nie wiedzieliśmy czy przeżyje. Nie wiedziałam też czy podołam. Czy będę umiała być mamą niepełnosprawnego dziecka. Płakałam. W pewnym momencie dotarło do mnie, że płaczę nad sobą, a gdzieś tam w szpitalu leży umierające dziecko. Przecież muszę zebrać dla niego siły. Poszłam do niego. Mąż uprzedzał mnie, że widok Iwa podłączonego do aparatury, która trzyma go przy życiu, będzie dramatyczny, a ja zobaczyłam po prostu śliczne, śpiące dziecko. Dziecko Pana Boga, które może będzie mi dane wychowywać. Przypomniałam sobie wtedy słowa Genowefki. - zwierzała się później Dominika.

Wbrew rokowaniom lekarzy, Jan i Dominika zostali jednak na dobre rodzicami trzeciego dziecka, które przeżyło i zaczęło rosnąć. Trzeba było przewartościować i przeorganizować codzienność, dostosować ją do potrzeb niepełnosprawnego chłopca, który z powodu błędu genetycznego - strukturalnej anomalii chromosomowej - nie mówi i jest inny.




Pojawienie się Iwa było tylko subtelną wprawką przed tym, co miało nastąpić póź- niej. Gdy syn - niespodzianka miał cztery lata, u Dominiki zdiagnozowano chorobę nowotworową. Początkowo lekarze byli dobrej myśli. Poddała się operacji oraz chemio- i radioterapii. Powinno było wystarczyć do zwycięstwa. Nie wystarczyło. Choroba wyprzedziła ją o krok, tworząc przerzuty.

W 2008 roku do wyścigu o życie stanął 16-letni wówczas Hubert. Zaczęło się od chronicznego zmęczenia. Później pojawiły się wysokie gorączki. Dominika była w tym czasie po piątej operacji. Nie wstawała jeszcze z łóżka, gdy jej najstarszy syn poszedł na badanie krwi, po którym niemal natychmiast trafił na oddział onkologii, gdzie postawiono diagnozę: ostra białaczka limfoblastyczna.

Pomyślałam wtedy: Panie Boże, co jeszcze? Ale może Bogu nie chodzi o happy-endy? Tylu ludzi modli się o cuda, każdy chciałby, żeby skończyło się jak w bajce, prawda? Idziemy do sanktuarium i nagle zdrowie, szczęście, wszystko nowe. Niektórzy podchodzą do wiary w ten sposób, że jak się będziemy modlić, to Bóg wysłucha i bę- dzie wszystko cudownie. A mi się wydaje, że Bóg przede wszystkim potrzebuje ludzi, którzy świadczą swoim życiem o tym, że On jest. Jeśli wszystko dobrze się dzieje, ciężko jest świadczyć. W ogóle się o tym nie myśli - zastanawiała się Dominika w rozmowie z Szymonem Hołownią. Było to niedługo przed jej odejściem.

Hubert początkowo nie zdawał sobie sprawy z powagi swojej sytuacji. Myślał, że dzień, dwa pocierpi w szpitalu i pojedzie na zaplanowany od dawna obóz narciarski. Szybko jednak przekonał się, że rak krwi to jednak nie jest katar.

Trochę go to oczywiście ubodło i fizycznie zwaliło z nóg, gdy zaczął być przepłukiwany godzinami via kroplówka i przez tak zwany port, który mu założyli, aby wszystkie płyny łatwiej i szybciej wchodziły w organizm. Potem była chemia, po chemii sterydy. Nastolatka, którego rówieśnicy żyją pełną parą, martwi sytuacja, że musi kolejne miesiące spędzać w szpitalu. Widać to było, gdy wychudzony i zgarbiony chodził po ciasnym i ciemnym korytarzu, z kroplówką zawieszoną na stojaku na kółkach. Wyglądał trochę jak święty Mikołaj z pastorałem - opowiada Jan.

Gdy Hubert zachorował, Dominika dostała przypływu energii. Jakimś cudem powstała z łoża boleści i zajęła się gotowaniem dla syna pysznych domowych posiłków. Oboje byli w tym samym czasie poddawani chemioterapii, więc dzielili się wrażeniami związanymi z reakcją na płyny, które miały pomóc zdusić chorobę.

Hubert okazał się bardzo odporny i fizycznie, i psychicznie. Może młodzi ludzie mają umiejętność budowania swoistego systemu obronnego, by świat ich zanadto nie stłamsił? Może to również kwestia wychowania? Wpajania od małego, aby za bardzo nie skupiać się na sobie? W każdym razie przeszedł przez czas choroby w miarę bezboleśnie. Potraktował ją jako bezcenne doświadczenie. Nie wytrąciła go z radości życia, a wzbogaciła. Nasza rodzinna sytuacja w tamtym czasie też, paradoksalnie, była dla niego pomocą. Wiedział, że Dominika jest śmiertelnie chora, Iwo nieuleczalnie chory. Ta świadomość chyba ustawiła jego przypadek w odpowiednim miejscu - dodaje ojciec chłopców, który 30 kwietnia 2010 roku został ojcem samotnym.




Dominika nie unikała rozmów z synami o tym, co nieuniknione. Tłumaczyła, że przyjdzie taki moment, gdy trzeba będzie się pożegnać. - Nie chcę być chora, nie chcę odchodzić. Jeszcze jestem. Musimy się jakoś trzymać. Trzeba nauczyć się żyć TERAZ, a nie kombinować co będzie za jakiś czas, bo nie wiemy co będzie - mówiła.

Nieuniknione przyszło wiosną.

Na pytanie: dlaczego zło spotyka dobrych ludzi, Dominika odpowiedziała kiedyś: nie wiem czy zło i choroby pochodzą od Boga, ale wiem na pewno, że Bóg ze zła potrafi wyprowadzać dobro. Nie zmarnujmy daru obecności wśród nas Dominiki, obecności ziemskiej, już zamkniętej, i obecności, którą jest Świętych Obcowanie z nami. To bowiem co widzialne, przemija, to zaś co niewidzialne, trwa wiecznie - mówił podczas pogrzebu ks. Adam Boniecki, przyjaciel rodziny Woźniakowskich.

Jan Hubert Piotr i Iwo musieli odtąd radzić sobie z tęsknotą za tym, co przeminęło. Przez rodzinną drogę krzyżową szli - jak wspomina Jan - od samego jej początku mocniejsi dzięki ludzkiej dobroci.

Spotykaliśmy tę dobroć w najtrudniejszych chwilach i spotykamy nadal. Niektórzy oferowali pomoc poprzez umożliwianie kontaktów z lekarzami. Inni po prostu byli obecni, tym samym wnosząc dużo dobrego. Ktoś nieoczekiwanie zrobił zakupy, wziął Iwa na spacer, zawiózł Dominikę na badanie, przyniósł kwiaty, pomógł finansowo. Splot wydarzeń związanych z Iwem i Dominiką, a potem z Hubertem wyzwolił piękne odruchy bezinteresowności. Były rozmaite zaskakujące sytuacje i wydarzenia, takie jak aukcja dzieł sztuki na rzecz Dominiki, Huberta i Iwa zorganizowana przez znajomych. Policjant, który widząc Iwa daruje mi mandat za przekroczenie prędkości, sprzedawca kranów, który słysząc o naszej sytuacji daje nam zniżkę, doktor, który nie chce pieniędzy za wizytę - wspomina Jan.




Ratunkiem przed samotnością, która jest zwyczajnym stanem po utracie ukochanej osoby jest dla Jana Iwo, Piotr i Hubert. Rola taty całkowicie go pochłania.

Do dziś noszę zadrę w sercu, bunt z powodu odejścia Dominiki, choć często słyszę, że to, co nas spotkało i jak sobie z tym radziliśmy, pomogło komuś spojrzeć na jego własne problemy w innym świetle. Ta świadomość pomaga - mówi Jan.

Z "gniazda" Woźniakowskich wyfruwają powoli dwa, coraz bardziej samodzielne, młode "Orły". Piotr jako jedyny zdrowy myśli, że i jego jakaś choroba pewnie dopadnie, więc nie pali, pije okazjonalnie, uprawia w każdej wolnej chwili mnóstwo sportów, do czego ma ewidentny talent. Co jakiś czas sprawdza krew, aby mieć pewność, że nic się nie przypałętało. Studiuje geologię i praktycznie patrzy na życie. Chce zdobyć porządną pracę, aby mógł zadbać o braci, gdy pojawi się taka potrzeba.

Czuje się za nich odpowiedzialny - mówi Jan.

Gdy Hubert dowiedział się, że jego rówieśnik i sąsiad z sali szpitalnej miał nawrót choroby i w dwa tygodnie pożegnał się z tym światem, wróciły wspomnienia. Nagle bardzo spoważniał. Uradził z ojcem, że powinien skontaktować się z matką chłopaka, który odszedł. Samotność po odejściu kogoś kochanego łatwiej oswajać z kimś, kto wie jak boli taka tęsknota bez szans na spełnienie po doczesnej stronie życia. Hubert miał okazję pomóc.

Ma duszę artysty, niespecjalnie przejmuje się materialną stroną świata, może trochę buja w obłokach, ale dzielnie sobie radzi. Skończył szkołę reżyserii dźwięku, ma fach w ręku, studiuje psychologię, gra w kilku zespołach na gitarze, perkusji i trąbce, wydaje płyty, długo zasuwał jako barman i jest bardzo ceniony przez kolegów muzyków. A o fankach nie wspomnę, bo to widać na koncertach - chwali syna ojciec.

Może się zdarzyć, że Iwo nie wyfrunie na własnych skrzydłach z gniazda. Takie już z niego Orlątko - niespodzianka. Tuż po narodzinach udzielił rodzicom i braciom lekcji cierpliwości i pokory, a teraz uczy ojca i braci, że nie wszyscy muszą umieć latać, aby razem unieść się ku niebu. Po to Jan, Piotr i Hubert mają zdrowe skrzydła, aby Iwo też mógł czuć się orłem. Na tym polega miłość.

Słyszymy z różnych stron, że Iwo potrafi się czasem odwdzięczyć za wszystko, co dobre. Przychodziło do nas wielu ludzi, których tak nietypowe dziecko ciekawiło, intrygowało. Niektórzy lubili przebywać w jego obecności, inni po prostu siedzieli z nim w ciszy, jeszcze inni próbowali znaleźć jakiś kontakt pozawerbalny. Zgodnie mówili, że Iwo wpływa na nich kojąco, mogą przy nim odpocząć, zapominają o codziennych kłopotach i w jakiś sposób czują się przy Iwie bezpiecznie. Kontakt z dzieckiem niepełnosprawnym pomaga spojrzeć na problemy życiowe z innej perspektywy - mówi tata Iwa.




Iwo jest zagadką. Rośnie, rozwija się, ale nikt nie wie ile rozumie ani co myśli. Nie mówi. Potrafi pokazać, że chce jeść, spać, wie co to spacer, muzyka, jazda autem. Nie wiadomo do końca co lubi, a czego nie. Co go cieszy, a czego się boi. Można tylko zgadywać.

Wydaje mi się, że jest człowiekiem zadowolonym, szczęśliwym. Czuje, że kochamy go i akceptujemy. Na razie ma względnie łagodny charakter, choć czasem wpada we frustrację, zdeprymowany tym, że nikt go nie rozumie. Wali wtedy łokciami w stół, szczypie się, drapie, staje piętą na palcach drugiej stopy. Może musi poczuć wszystko intensywniej, wtedy czuje, że żyje. Gdy jesteśmy wszyscy razem i jest spokój, jest zadowolony. Czy jego nagłe obejmowanie, przyciąganie i prośba, by pocałować go w szyję albo w kark, to czułość, czy chęć bycia podrapanym nieogoloną brodą? Tego też nie wiem. Może to pochodna chęci mocnych doznań - zastanawia się tata chłopca - zagadki.

Hubert i Piotr kilka dni w tygodniu spędzają w Warszawie. Jan zostaje wówczas z pracą, z domem, z Iwem i z psem - Babą, który cierpliwie znosi tarmoszenie w wykonaniu Niespodzianki. Iwa trochę smuci opustoszone nieco gniazdo, ale nie ma na to rady.

Iwowy przypadek jest tak rzadki, że trudno cokolwiek powiedzieć na temat postę- pów, czy ich braku, bo brakuje punktu odniesienia. Nie ma z kim porównać. Mało jest w świecie podobnych przypadków. Nie wiadomo więc czy to, co się udało osiągnąć, to jest sukces, czy porażka. Zawsze myślę, że można więcej. Można znaleźć jeszcze lepszego terapeutę, zapełnić dzień większą ilością zajęć dodatkowych. Ale przecież Iwo, prócz terapii, musi też mieć życie, bo każdy by zwariował, spędzając czas wyłącznie na rehabilitacji - zauważa Jan.




Tak pięknie żyje rodzina Orłów, do której Bóg oddelegował Anioła. A może to jest tak, że wszyscy Woźniakowscy zostali oddelegowani, aby ludzie, którzy nie potrafią pogodzić się z cierpieniem czy tęsknotą, mogli uczyć się od mistrzów? Nawet Iwo - choć nie umie mówić - uczy dystansu do mało istotnych spraw, wyrozumiałości do inności, zmiany własnych widzimisię, rezygnacji z egoizmu.

Ociec trójki dzielnych chłopaków jest - jak zapewnia - człowiekiem szczęśliwym. Zaznał w życiu przepięknej miłości, cieszy się jej owocami, wierzy, że wszystko, co przydarzyło się jemu, Dominice i dzieciom, ma sens. Nawet jeśli mocno bolało. Ufa, że czeka go w życiu jeszcze wiele dobra. Ból nie odebrał mu marzeń.

Marzę, żeby dzieci były szczęśliwe, żeby miały kochające rodziny, żeby robiły w życiu interesujące rzeczy, żeby naprawiały świat - wylicza.

Akademia Orłów - prawdziwe historie, które Cię uskrzydlą
Iwona Kamieńska